Odcinki świąteczne według mnie nigdy nie należały i nie należą do najlepszych. Ale przyznaję, że ten do najgorszych również nie należał.
Część z Artiem była dość fajna, chociaż bałam się, że cały odcinek taki będzie. Miło było zobaczyć Artiego chodzącego i tańczącego - a jest całkiem dobrym tancerzem
Rachel bibliotekarka, Tina ciągle się jąka, Will alkoholik, a Terri ma z nim dziecko, które jest lalką. Katastrofa!
No i Rory się pokazał
W NY Kurta i Rachel odwiedza Burt w choinką. Uwielbiam tą postać. Jabłko na choinkę dla Rachel i Blaine na lodowisku dla Kurta. I złe wieści - rak prostaty. Mam nadzieję, że nie będzie żadnych powikłań, w końcu wykryty we wczesnym stadium, bez przerzutów. Teraz trzeba dziękować zawałowi za badania co pół roku. A między Blainem a Kurtem coraz lepiej - podoba mi się to.
NA to co działo się między Brittany a Samem to aż szkoda słów. Dwa bardzo dziwne dzieciaki. Z okazji zbliżającej się apokalipsy wzięli ślub. Na szczęście na miejscu była Shanon. Mam tylko nadzieję, że sobie dzieciaka nie zrobili...
Sue mnie cały czas zaskakuje. Już dawno przekonałam się, że ma serce i jest zdolna do wielu poświęceń dla innych, ale w tym odcinku przeszła samą siebie. Sprzedała własne bezcenne drzewko na wykałaczki i kupiła choinkę, oddała prezenty którymi pogardziła Becky i dorzuciła jeszcze 800$ dla Millie Rose i Marley. Gest genialny i oczywiście bezbłędnie zgadła, że dzieciaki będą chcieli dla niej zaśpiewać
Puck i Jake... Tak 50/50. Ich wyprawa braterska nie bardzo mi się podobała, wyszło na jaw, że Puckowi idzie kiepsko w nowym życiu. Ale obiad z matkami był fantastyczny - obie porzucone przez tego samego faceta - mają wiele wspólnego. Dwie rodziny połączone, a Puck wraca do domu - może będzie go więcej w serialu, oby tak.